O pieniądzach, które się po prostu należały
Niektórzy mają za złe prezesowi Narodowego Banku Polskiego, że sowicie opłaca blondynki ze swojego pracowniczego otoczenia. „Też bym tak chciał”, mówi prezydent mając na myśli takie zarobki (zarabia kilkakrotnie mniej). Wybrał jednak prezydenturę, więc ma czego chciał. Właściwie, to nie miał wyjścia. Prezes PiS dał mu propozycję nie do odrzucenia, ale nie mógł wtedy powiedzieć – „ja chcę do Glapińskiego” (jeszcze był Belka, który płacił dobrze, ale trzykrotnie mniej). Nie powinien jednak narzekać, bo skoro wszystko ma darmowe (mieszkanie, wikt, opierunek, służbę, doradców, przewozy, przeloty, hotele, wczasy itd.), to można by pomyśleć, po kiego mu pensja? Składki na ZUS niczego tutaj nie zmienią, bo wysokość emerytury ustali mu sejm. No, chyba że IPN pod inną władzą znajdzie na niego jakieś kwity dokumentujące współpracę z „reżimem komunistycznym”. Wprawdzie trochę za młody, ale teraz wszystko jest możliwe.
Wsłuchując się w życzenia prezydenta przypomniano sobie, że przecież pierwsza dama nie ma jeszcze pensji, dlatego sejm ma niebawem przegłosować stosowną ustawę. Wtedy skromny budżet pary prezydenckiej dostanie zastrzyk solidnej gotówki (być może nawet z nadpłatą „zaległych poborów”).
Temat zarobków w NBP przyćmił ostatnio wałkowaną aferę z szefem Komisji Nadzoru Finansowego. Dotyczyła oczywiście o wiele większych pieniędzy, ale miliony czy miliardy dla szeregowego człowieka są „nienamacalne”, stąd stają się mało istotne. Zaś urzędnicze zarobki rzędu dziesiątek tysięcy złotych w państwowych spółkach można już porównywać (choć nie mają porównania) z własnymi dochodami, a to „suwerena” może razić. Wizerunek partii rządzącej się nadwyręża i to w roku wyborczym! Miało być skromnie, z pokorą i umiarem zapowiadała była premier. Było jednak „na bogato”, bo pieniądze im (i sobie) się po prostu należały. Te wręcz „wykrzyczane” słowa trudno zaliczyć do wymienionych cnót. Pewnie do tej pory echem odbijają się od ścian sali sejmowej.
Prezes Glapiński zaś nie poszedł w takie proste wyjaśnienia. Uznał, że wałkowanie tematu zarobków jego dyrektorek jest haniebnym, brutalnym, prymitywnym i seksistowskim pastwieniem się nad dwoma matkami, ich dziećmi i mężami. To takie odbicie piłeczki, ale na aut. Niczego nie wyjaśniło, ale przynajmniej rozbawiło. Jednak ciekawsze jest jego spostrzeżenie na temat fatalnych skutków ustawy dotyczącej ujawnienia danych o wynagrodzeniach. To jego zdaniem utrudni pracę banku i bardzo utrudni nabór. Tu miał chyba na myśli ilość chętnych do pracy, bo za takie pieniądze ludzie będą walić drzwiami i oknami. Problem może być inny. Wśród wielu chętnych mogą zdarzyć się fachowcy i trudniej byłoby takich odrzucić trzymając posady dla „znajomych królika”.
W temacie pieniędzy, które się należały wspomnę jeszcze o nagrodach dla urzędników kancelarii sejmu i senatu za ubiegłoroczną pracę – w sumie ponad 4 miliony złotych. W uzasadnieniu senackie biuro prasowe podało, że nagrody wypłacono za „myślenie strategiczne, skuteczność w działaniu i dzielenie się z innymi pracownikami wiedzą lub doświadczeniem zawodowym”. Pozazdrościć fantazji preparującym takie uzasadnienie.
O większe pieniądze niż „drobne” na premie dla władzy poszło wczoraj w siedzibie JSW. Związkowcy wdarli się na posiedzenie rady nadzorczej w proteście przeciwko czystce wśród jej członków, którzy byli przeciwni dofinansowaniu budowy bloku energetycznego w Ostrołęce kwotą 1,5 miliarda złotych z funduszu stabilizacyjnego spółki. Protestujący nie szczędzili ostrych słów w postaci: „… nie chcemy, żeby pieniądze z naszej firmy trafiły na kampanię jedynej słusznej partii”, „… my potrzebujemy inwestycji – to są nasze pieniądze” …
Prezes spółki Daniel Ozon ma na pieńku z ministrem Tchórzewskim już od dawna. Odmówił m.in. zakupu akcji państwowych spółek, które cienko przędły. Teraz czara goryczy się przelała. Jak potoczą się jego dalsze losy, dowiemy się z mediów. Na razie wszystko dobrze się skończyło (może dopiero zaczęło?), zarząd opuścił salę w asyście policji, chociaż związkowcy zapewniali, że mają pokojowe zamiary.
Ta „zadyma” nie posłuży akcjonariuszom JSW (huśtawkę giełdową kilka lat temu już przerabiali). Do tego jeszcze uświadomi (przypomni) władzom, że w sytuacjach „podbramkowych” górnicy łapią za kilofy i „idą na Warszawę”. Minister Cimoszewicz już to przerabiał i – uciekł. Od tamtego czasu problem górnictwa jest przerzucany, jak gorący kartofel. Obecna władza po „zachowawczych” rządach PO sprawę chwilowo załatwiła, ale „od tyłu”. Przykazała państwowym spółkom energetycznym „wziąć pod swoje skrzydła” nierentowne kopalnie. Teraz właśnie ONE (spółki energetyczne) borykają się z trudnościami finansowymi. Potrzebują pieniędzy na funkcjonowanie (nie patrzmy na finansową pazerność zarządów i rad nadzorczych), bo to jest kropla w morzu potrzeb, jednak jest solą w oku szeregowego obywatela.
Gdyby ta władza sięgnęła po siłowe środki zaradcze, to w tym roku wyborczym ma przechlapane. Stąd wiadomo, że tego nie zrobi. Wszechobecny „socjal” i kolejne obietnice nabijają punkty wyborcze. Dobre wyniki gospodarcze (tak mówią, chociaż wszystko drożeje na potęgę) temu sprzyjają. Jednak na wielkie inwestycje trzeba o wiele więcej pieniędzy. Ustawowo obiecany brak podwyżek energii elektrycznej (poparty nawet przez opozycję) w świetle naszej, a nawet europejskiej gospodarki może odbić się czkawką.
Jan Psota